Wywiad z Marcinem Urzędowskim

Wywiad z Marcinem Urzędowskim. Don Kichotem mody, arcydziwakiem sztuki i miłośnikiem natury

Kiedy pierwszy raz popatrzyłem na Twoje dzieła od razu pomyślałem: William Gibson, cyberpunk, warhammer…?

Bardzo mi schlebiasz tym porównaniem, bo William Gibson nazywany jest ojcem cyberpunku i darzę go wielkim szacunkiem. To wielki wizjoner. Stworzył koncepcję internetu, cyberprzestrzeni i wirtualnej rzeczywistości na długo przed powstaniem tych technologii. Nie odnoszę się bezpośrednio do jego literatury czy scenariuszy filmów Sci-Fi w swoich modowych poczynaniach, ale miło mi, że takie skojarzenia pojawiają się na widok moich prac. Warhammer ? Nie jestem miłośnikiem gier tego typu, w ogóle nie gram w żadne fabularne gry, ba, ja nawet nie posiadam telewizora. Może pewna mroczność zbliżona jest do moich projektów, ta tajemnicza poetyka, ale na pewno późne średniowiecze nie jest kierunkiem, z którego czerpałbym inspiracje. Czasy prehistoryczne, gdy słońce było Bogiem, a i owszem, wieki średnie niespecjalnie 🙂

Zanim dojdziemy do apokalipsy powiedz, jaka była geneza powstania marki PREPOSTEVOLUTION?

Spontaniczna. Pewnego dnia powiedziałem sobie, że stworzę pokaz mody i stworzyłem. Potem wszystko potoczyło się lawinowo.

Przeczytałem niedawno bardzo ciekawy wpis na blogu dotyczącym kreatywności. Wspominasz w nim, że wszystko zaczęło się 1 czerwca 1987, kiedy po raz pierwszy usłyszałeś muzykę Black Sabbath. Przypomnijmy naszym czytelnikom, że zawodowo spełniasz się jako koncertujący muzyk perkusyjny już blisko 20 lat, więc zdradź proszę, czy muzyka może tak mocno wpłynąć na ludzkie życie, że dyktuje późniejszy sposób patrzenia na świat, dokonane wybory, drogę, którą kroczysz?

Dziś jestem o tym przekonany. Wtedy miałem siedem lat i po pierwszym odsłuchaniu kasety Sabbath Bloody Sabbath wiedziałem tylko tyle, że Sabrinę muszę spuścić do kibla. Ten mroczny klimat, dziwaczne rify, energetyczna rytmika i głos Księcia Ciemności. Wszystko to zahipnotyzowało mnie w ułamku sekundy. To określiło moją poetykę postrzegania świata na całe życie. Bill Word był moim pierwszym, choć wówczas tego jeszcze nie wiedziałem, perkusyjnym mentorem. Kiedy w czwartej klasie podstawówki ukradłem werbel z muzycznej klasopracowni chcąc założyć zespół, miałem do dyspozycji czerwone kredki, którymi uderzałem w skórzaną jeszcze wówczas membranę, zerowe pojęcie o muzyce i wielką frajdę z zamieszania, jakiego dokonaliśmy w harcówce inaugurując działalność szkolnej kapeli coverami Black Sabbath. Nasza wychowawczyni prawie nie zeszła na zawał. Zespół nie przetrwał do wakacji, ale tych kilka chwil pamiętam do dziś. Adrenalina jaką poczułem wchodząc na zaimprowizowaną scenę z werblem pod pachą do dziś jest moim najmocniejszym scenicznym narkotykiem. Minęło 30 lat i wciąż, gdy wchodzę na scenę z instrumentem pod pachą, odczuwam to przyjemne podniecenie.

Porozmawiajmy o inspiracjach. Czy jest coś lub ktoś, kto Cię inspiruje?

W świecie mody bezsprzecznie od wielu lat Alexander McQueen. Jego teatralne pokazy mody, geniusz, wizjonerstwo, nieszablonowe projekty, cała ta często mroczna i wyprzedzająca epokę estetyka przemawia do mnie w stu procentach. W muzyce od wielu lat wielką inspiracją są dla mnie teatry perkusyjne, tacy artyści, jak Lucas Niggli, wspaniały improwizator, wirtuoz perkusji oraz rozmaitych, etnicznych instrumentów perkusyjnych. W składach minimalistycznych pod względem różnorodności stosowanego instrumentarium potrafi zaprezentować wachlarz brzmień, w którym nie brakuje odniesień do nowoczesnych koncepcji improwizatorskich, jak i zagłębiania się w naturę. Artysta poszukuje w ten sposób nowych rozwiązań brzmieniowych, a jednocześnie pokazuje jak w kalejdoskopie, gdzie te wszystkie skomplikowane formy improwizatorskie na multum instrumentów mają swoje umocowanie. Inspiruje mnie plemienna muzyka Afryki Zachodniej. Teatr Kabuki. Jest tak wiele form wyrazu, z których czerpię natchnienie, że nie sposób wymienić je wszystkie. Jednego możesz być pewny : nie słucham radia i nie oglądam telewizji. Ekrany wypluwają z siebie tony bzdur, a zaprogramowana na hity muzyka rozgłośni radiowych jest miałka i nijaka dla mnie.

Nazwa Prepostevolution sugeruje, że bliższa Ci jest ewolucja, niż rewolucja?

Na barykady ludności wiódł nie będę, nie mam cech przywódczych, więc przy tak postawionym pytaniu, chyba rzeczywiście bliżej mi do ewolucji. Ja kocham naturę. Zwierzęta. Uwielbiam antropologię. Kultury rdzenne. Etniczne. Od dwudziestu lat fascynuje mnie muzyka perkusyjna Afryki Zachodniej, gram na etnicznych instrumentach, eksploruję świat właśnie pod kątem poznawania tajników rdzennej ludności najdalszych zakątków tej pięknej planety. Swego czasu byłem właścicielem grupy tanecznej TAMTAMITUTU, dla której choreografka Jovanka Czarnik, układała plemienne układy taneczne. Byłem odpowiedzialny za warstwę muzyczną i wizualną tego zespołu. To było zaraz po rzuceniu medyteraneistyki na UJ. W ten sposób pierwszy raz w życiu zetknąłem się z tematem konstruowania scenicznego kostiumu. Tworzyłem je ze skór, traw, sizalu, wszelkich naturalnych elementów, oddając tym samych hołd rdzennym kulturom i Matce Ziemi. Wówczas zakiełkowała we mnie miłość do scenicznych form wyrazu, do teatralnie pojmowanego kostiumu, do ubrania, które jednocześnie na scenie staje się rekwizytem, scenografią, niesie ze sobą treść. Nie miałem pojęcia, że kilka lat później zwiążę się zawodowo z tworzeniem mody i stanie się to moją nową życiową pasją i wielką przygodą.

Nie da się ukryć, że w Twoich kostiumach ciężko pójść do pracy czy wyskoczyć do cioci na herbatkę. Kogo w nie ubierasz i skąd takie wybory?

Nigdy nie lubiłem oczywistości. Banału. Moje pokręcone pojmowanie rzeczywistości często kierowało mnie do wyboru dróg krętych, ale jakże satysfakcjonujących. Podobnie jest z modą. Nie mógłbym tworzyć nie zawierając w moich projektach siebie. A jaki Urzędowski jest każdy widzi. Ekscentryczny. Ciekawski. Chodzący własnymi ścieżkami. I to widać w tworzonej przeze mnie sztuce, czy to w muzyce czy w modzie. I nie zmienię tego. Lubię siebie takim jakim jestem, a jestem arcydziwakiem. I moje projekty trafiają do takiej klienteli. Pragnącej czegoś nieszablonowego. Innego. Mrocznego często. Projekty Prepostevolution można dostrzec w teledyskach, choćby w utworze „Łowcy Gwiazd” Cleo. Często muzycy proszą mnie o wsparcie w zaprojektowaniu ubrań do teledysków. Współpracuję z wieloma artystami. Trwają prace nad filmem… Ale wszystko w swoim czasie. Nie zapeszam.

Mainstremowa moda mówi – w uproszczeniu – masz być piękna. Ty twierdzisz, że swoją modą chcesz coś zmienić, zaangażować siebie i innych?

Piękno to pojecie szalenie względne. A przynajmniej moja definicja piękna daleko odchodzi od przyjętych norm. Dla mnie piękne jest często to, co inni uważają za brzydotę. Dlatego też, w tworzonych przeze mnie pokazach mody, często pojawia się charakteryzacja, rany, krew. Tworzę postaci niezwykłe. Angażuję do pokazów osoby po chemioterapii. Osoby po amputacjach. Kulturystki. Albo osoby wyjątkowo charakterystyczne, pokryte tatuażami, piercingiem. Cała paleta barw, dziwactw, nie oczywistości właśnie. I to jest extra! Udowadniam światu, że scena, wybieg, moda, nie jest zarezerwowana tylko dla osób o „książkowych” wymiarach i aparycji. Stwarzam szansę tym, którym los spłatał figla. Taki ze mnie Don Kichot mody…

Zobacz niezwykłe, post-apokaliptyczne zdjęcia na końcu wywiadu!

Recykling, filozofia trashion, widać, że bliskie są Ci losy naszej planety? Obserwując niektóre Twoje sesje, można by sądzić, że jesteś aktywistą, wojownikiem, że masz coś do powiedzenia w tej kwestii?

Uwierz, że gdybym dziś dostał propozycję zamieszkania na Borneo, by za wikt i opierunek opiekować się maleńkimi orangutanami, jutro już pakowałbym plecak. Mam coś w sobie z niepoprawnego romantyka, połączonego z poszukiwaczem przygód w stylu Indiana Jones. Jest we mnie jakaś mroczna tajemnica, a jednocześnie niewyobrażalnie wielkie pokłady miłości do świata. Lubię być aktywny. Nie lubię bezproduktywnego siedzenia na dupie. Lubię przyrodę. Nie lubię, gdy ją bezmyślnie niszczymy. Lubię i szanuję tradycje. Nie lubię, gdy bezrefleksyjnie odrzucamy mądrość naszych przodków. Czerpię z całego bogactwa tego świata, ale jednocześnie z bólem serca obserwuję jak doprowadzamy naszą planetę do zagłady. To ten strach i obawy przemycam często do tworzonych sesji zdjęciowych. Wizja post-apokaliptycznej rzeczywistości jest nęcąca na płaszczyźnie kreowania kostiumu, ale za żadne skarby świata nie chciałbym żyć w takim świecie, ani nie chciałbym tego zafundować moim dzieciom czy wnukom. Trashion natomiast to świetna zabawa. Tworzysz nowe ze starego. Zamieniasz śmieci w skarby. Grzebiesz po śmietnikach z szelmowskim uśmiechem, bo wiesz, że niebawem wszystko to co znajdziesz przemienisz w sztukę.

Często współpracujesz z osobami niepełnosprawnymi, w jakiś sposób „skaleczonymi” przez los. Skąd taki wybór?

Od razu sprostuje Twoje pytanie. Współpracuję z osobami z niepełnosprawnościami, bo jak wyjaśnia prof. Dariusz Galasiński z University of Wolverhampton, oraz Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej w Warszawie: „słowa konstruują rzeczywistość. Dzisiaj w języku psychiatrii zaprzestano używać nie tylko takich słów, jak „wariat”, ale również takich słów, jak: „schizofrenik”, „depresyjny”, „dwubiegunowy”, zastępując je dłuższymi i trudniejszymi wyrażeniami, jak „pacjent/osoba/człowiek z diagnozą schizofrenii”. Dlaczego? No dlatego, że „schizofrenik” zamyka człowieka w jednym wymiarze, wymiarze choroby, a przecież ów „schizofrenik” może być jeszcze ojcem, mężem, kierowcą, czy wybitnym profesorem, a może też utalentowanym malarzem. Podobnie jak depresyjny. Rezygnujemy z tych słów zamykających ze względu na ich dobrze rozpoznany w psychiatrii i nauce o zdrowiu psychicznym potencjał stygmatyzacyjny. Tak, słowa stygmatyzują! I tu dochodzimy do kwestii „osoby niepełnosprawnej” w opozycji do „osoby z niepełnosprawnością”. Otóż to pierwsze wyrażenie jest podobne w swej funkcji do wspomnianego „schizofrenika”. Zamyka ową osobę w jego niepełnosprawności, konstruuje ją jako osobę o jednej cesze, a tą jedną cechą jest niepełnosprawność. To nie tylko nie ma sensu, ale również, powtarzam, stygmatyzuje! Odrzucam takie wyrażenie nie tylko jako językoznawca -polonista, ale również jako obywatel! Moja wada wzroku nie wyznacza tego, kim jestem. A oprócz tego, że jestem „osobą z wadą wzroku”, jestem również autorem, profesorem, tatą, a nawet aikidoką i biegaczem. Jestem też przyjacielem, kierowcą, forumowiczem i członkiem klubu fitness. A to wszystko „z wadą wzroku”! Osoba z niepełnosprawnością zaczyna być podobna do osoby z pieprzykiem, a może i z teczką, czy z pieskiem. Innymi słowy, z atrybutem, który nie określa tejże osoby, który można odłączyć od niej, przynajmniej w przestrzeni społecznej. I z tego powodu należy właśnie używać wyrażenia „osoba z niepełnosprawnością”. A skąd taki wybór? Wszystko zaczęło się od spotkania z człowiekiem. Z jego energią. Z uśmiechem i niebywałym dystansem. Robert Rumiej ma arcybogatą osobowość. Nie ma nogi. Regularnie odwiedza największy festiwal post-apokaliptyczny w tej części Europy jakim jest Old Town. I to na tym festiwalu dowiedział się o istnieniu marki Prepostevolution. Napisał do mnie wiadomość na Facebooku, że marzy mu się profesjonalna sesja zdjęciowa w moich inspirowanych post-apokalipsą kostiumach. Gdy podjąłem decyzję, że chcę stworzyć kalendarz na 2020, który będzie inny niż wszystkie, od razu przypomniała mi się wiadomość od Roberta. Odpisałem. Zaprosiłem na sesję do Bydgoszczy. Za obiektywem stanęła sama Madam Miko. I tak to się zaczęło… Wybór był w tym przypadku oczywisty. Idziemy za ciosem. Zapraszamy do projektu trzynaście kolejnych osób po amputacjach… To, co wydarzyło się później przeszło moje najśmielsze oczekiwania.

Co Tobie osobiście dają spotkania z takimi ludźmi?

Siłę.

Nie boisz się „hejtu”, że to chwyt pod publiczkę?

Od dwudziestu lat nie robię niczego pod publiczkę, a moje kreacje czy to muzyczne czy modowe są wpisane w nurt OFF, więc i w tym przypadku bawię się formą, nie oczywistością. Skłaniam się w swoich artystycznych poczynaniach ku czystej formy Witkacego, który zwykł mawiać: „chodzi mi o fantastyczność bez żadnego ładu i składu, aby na scenie człowiek mógł popełnić samobójstwo z powodu wylania się szklanki wody, ten sam stwór, który pięć minut temu tańczył z radości z powodu śmierci ukochanej matki”. Rzecz w tym, by nie doszukiwać się w tych kreacjach jakiś ukrytych pragnień, premedytacji, tworzenia czegoś właśnie „pod publiczkę”. Sama kreacja tych kostiumów czy sesji zdjęciowych daje mi tak wiele czystej, dziecięcej radości, że jest to nagrodą samą w sobie.

Czy istnieją granice, których w swoim artystycznym szaleństwie nie przekroczysz?

Nigdy się nad tym nie zastanawiałem, ale artystyczne szaleństwo to wychodzenie ze swojej strefy komfortu, stwarzanie sytuacji, z którą musisz się zmierzyć, skonfrontować. Dla mnie tworzenie w takich warunkach jest czymś normalnym. Przekraczanie barier uznałem za hobby. A gdzie leży granica ? Dziś nie odpowiem Ci na to pytanie, bo nie wiem jak taka granica miałby wyglądać ?

Zobacz niezwykłe, post-apokaliptyczne zdjęcia na końcu wywiadu!

Muzyk, projektant, konstruktor, performer – człowiek renesansu?

Człowiek z Nowej Huty raczej. I to z PRL’u. Z dzielnicy, która w latach osiemdziesiątych była kulturalną pustynią. I to ten brak jakichkolwiek środków wyrazu, powodował, że zwykły patyk, kamień, brama, czy klatka schodowa, stawały się narzędziem tworzenia alternatywnej rzeczywistości w głowie. Kreatywność była kluczem do sukcesu. Albo miałeś kreatywność albo siniaki. Ja wolałem kreatywność od łobuzerstwa. Choć nie byłem specjalnie grzecznym chłopcem. Wychowywałem się u boku alkoholika, i choć mój ojciec był aniołem, miał w sobie duże pokłady piekielnej autodestrukcji. By nie uczestniczyć w domowych awanturach często przesiadywałem na podwórku, wymyślałem zabawy, kreowałem własną rzeczywistość, lepszą od tego co działo się dookoła mnie. A czym skorupka za młodu nasiąknie … Dziś wymyślanie czegoś z niczego jest dla mnie błahostką. Widzę kostium mając w ręku starą rurę od odkurzacza. Czuję smak potrawy, mając w ręku zwiędłą marchewkę i kilka przypraw. Słyszę muzykę, mając w ręku puste wiadro po farbie. To dla mnie naturalny proces. Nie wymagający żadnego wysiłku. Może dlatego właśnie zajmuję się wieloma dziedzinami sztuki, łącząc je często w jedną całość.

W młodości musiałeś być niezłym buntownikiem?

A i owszem. Ale buntowałem się przede wszystkim przeciwko niezrozumieniu. Nie godziłem się na niesprawiedliwość. Na równianie wszystkich w jeden, szary, pozbawiony cech osobowych szereg. To wkurzało mnie najbardziej. I najbardziej dało mi się we znaki, gdy za wszelką cenę próbowałem tą swoją indywidualność zaakcentować. Piżama w szkole podstawowej zamiast chałatu? Glany w liceum zamiast domowych kapci? Nastroszone na wodzie z cukrem włosy? Cały Urzędowski!

Przyglądając się Twojej działalności mam nieodparte wrażenie, że nabrałeś wiatru w żagle. Czujesz, że pędzisz?

Otaczają mnie kreatywni ludzie, którym się chce. Mnie też się chce. A to jest idealny przepis na wiatr w żagle.

Widzę też u Ciebie wielką radość z tworzenia, pasję. Masz jeszcze na to wszystko siłę, energię? I skąd ją czerpiesz?

Z radości życia!!! Urodziłem się wielki jak paczka cukru. Pieprzony kilogram. A gdy rodzisz się w roku 1980 i wkładają Cię oddychającego jakąś plastikową rurą w szklaną dziuplę, masz olbrzymie szanse by tego nie przeżyć. Ja się wkurwiłem. I przeżyłem. Najbardziej wkurwiły mnie słowa babci: „Krysiu, nic z tego nie będzie, kup sobie trumienkę”. Mama trumienki nie kupiła. A ja z tą swoją wrodzoną zawziętością dopiąłem swego. Po dwóch miesiącach srałem sobie elegancko w tetrową pieluchę w zaciszu domowego ogniska. Osiem lat później zamieniłem się z kumplem rowerem na gitarę elektryczną. Była biała. A ja od roku słuchałem Black Sabbath. Wyobrażasz sobie fana najmroczniejszej kapeli w historii rocka z białą gitarą ? Obciach! Moja miała być czarna. A jako uważny obserwator życia i dziecko odważne, postanowiłem samodzielnie pozbyć się białego lakieru, by na czyste drewno nałożyć czarną farbę. Zszedłem do piwnicy oświetlanej wówczas świeczkami, polałem gitarę rozpuszczalnikiem, przyłożyłem świeczkę…

Pierdolnęło ogniem pod sam sufit, a ja o mały włos ze strachu nie zeszczałem się w gacie. Jakimś cudem opanowałem sytuację, ale ze strachu, wrzuciłem chyba nie do końca ugaszoną gitarę w kąt piwnicy i uciekłem do domu. Po kilku minutach, głos w słuchawce domofonu: „pali się pod dziewiętnastką” nieomal przyprawił mnie o dziecięcy zawał serca. Chwyciłem za pięciolitrowe wiaderko i pomknąłem cztery piętra w dół, by samodzielnie ugasić pożar. Przed klatką starodawna pompa na wodę, miała być moim wybawieniem. Z całą mocą ośmioletniego jestestwa, pompowałem wodę do wiadra, by po chwili zniknąć w wypełnionej już po sufit czarnym, duszącym dymem piwnicy. Przy czwartym kursie na dół, nie było już czym oddychać. Wziąłem głęboki wdech, zbiegłem na dół, chlusnąłem wodą w czarną, zadymioną czeluść i biegnąc na górę, potknąłem się na schodach. Komiksowo zaryłem twarzą o beton… Wyciągnął mnie chyba jakiś sąsiad. Musiałem na chwilę stracić przytomność. Pamiętam, że pierwsze co wypowiedziałem, to: „nie wzywajcie straży pożarnej”. To był mój pierwszy pożar w życiu. Pierwszy i samodzielnie ugaszony. Miałem osiem lat, umorusaną jak górnik twarz, zmasakrowane kolano i zajebiście wielką satysfakcję w błyszczących oczach. Zjarałem gitarę, całą zawartość piwnicy, a wraz z nią marzenia o zostaniu słynnym gitarzystą. Rok później ukradłem werbel z klasopracowni muzycznej. Muzyka mnie przyzywała. To był ten jeden, jedyny raz, gdy Pani Komeda, zostawiła kluczyk w szafce. W tej akurat mieścił się werbel, pokryty jeszcze wówczas skórzaną membraną. Strach pomyśleć, co by było, gdyby w tej szafce znajdował się akordeon …

Gdy trzydzieści lat później wyląduję na oddziale zamkniętym Wojewódzkiego Szpitala Zakaźnego, walcząc z amebą przywleczoną z Indii, znów o moim przetrwaniu zadecyduje radość życia i wielka pasja do muzyki. Żona przywiozła mi do szpitala drewniane bongosy. Ich rytm rozbrzmiewał na całym oddziale, a pełniące nocny dyżur pielęgniarki, wykazywały się anielską cierpliwością. Ze szpitala uciekłem po miesiącu. Spieszyło mi się na zakontraktowany koncert. Wypis, z nonszalanckim uśmiechem odebrałem pół roku później, trzymając pod pachą te same bongosy.

Rodzina podziela Twoją wizję świata? Wspiera bezgranicznie czy jest pierwszym, domowym krytykiem?

Wpiera. Nie ogranicza. Dopinguje. Mama bywa ze mnie nawet dumna. Żona nigdy nie utrudniała mi rozwijania pasji, choć otwarcie mogę wyznać, że nie zawsze rozumie moje artystyczne wybory i dokonania.

Jakby ci tego wszystkiego było jeszcze mało, już chodzą słuchy o nowych projektach?

Tak. Wszystko rozegra się za wielką wodą. Ale o tym w swoim czasie. Póki co pary z gęby nie puszczę.

Dziękuję bardzo za rozmowę.

rozmawiał: Andrzej Kwaśniewski

Przy okazji spotkań przeprowadzamy z naszymi gośćmi mini ankietę. Marcin również zgodził się wziąć udział w naszej sondzie.

Na co dzień noszę… obdarte ciuchy.
Słucham… wszystkiego co dobre
Czytam… rozkłady jazdy pociągów
Oglądam.. pięknych ludzi.
Uwielbiam.. ciszę.
Nie znoszę… bufonów.
Moje hasło na dziś lub na całe życie... „Szaleństwo to źródło rozkoszy, znane jedynie szaleńcom”

foto: Madam Miko: https://www.facebook.com/MadamMikoFoto/

foto: Paweł Zająchttps://www.facebook.com/pawelzajacphoto/

foto: Kinga Dziwotahttps://www.facebook.com/KDkingablog/

Scroll to Top
Scroll to Top