Niezapomniany czas letnich wakacji w Wilnie

W Od Wilii po Uklę sięga autorka „do najgłębszych pokładów pamięci – «wszechświata» ukochanego ogrodu przy ulicy Połockiej, gdzie spędzała pierwsze lata życia i pierwsze sielankowe wakacje. Sięga nawet dalej i głębiej niż osobista pamięć – dzięki dokumentom, zdjęciom i rozmowom z ukochanym bratem Jerzym, jednym z głównych bohaterów tej książki i autorem wielu cennych zdjęć z tamtych czasów.

A po latach spędzanych przy ulicy Połockiej (na którą ostatecznie i tak się zawsze wracało), przyszły wakacyjne wyjazdy, głównie w różne strony Wileńszczyzny (dziś te miejscowości są położone w większości na terytorium Białorusi). Ziemiańskie resztówki, stare dworki (raz nawet bogaty pałac), pensjonaty nad wielkimi jeziorami i zagubionymi w borach rzeczkami. Szlacheckie zaścianki, prawosławne wioski, żydowskie miasteczka [fusion_builder_container hundred_percent=”yes” overflow=”visible”][fusion_builder_row][fusion_builder_column type=”1_1″ background_position=”left top” background_color=”” border_size=”” border_color=”” border_style=”solid” spacing=”yes” background_image=”” background_repeat=”no-repeat” padding=”” margin_top=”0px” margin_bottom=”0px” class=”” id=”” animation_type=”” animation_speed=”0.3″ animation_direction=”left” hide_on_mobile=”no” center_content=”no” min_height=”none”][…] przechowują „zapach” Kresów, tego obszaru – jak ktoś celnie powiedział – naszej zbiorowej tęsknoty.
(Z posłowia Władysława Zawistowskiego)

Helena Zawistowska (z domu Hajdukiewicz) (ur. 1922), działaczka AK, lekarz (studia medyczne na tajnym Uniwersytecie Stefana Batorego i gdańskiej Akademii Medycznej, doktorat obroniony w 1964), autorka wielu książek dla dzieci, m.in. O zaginionych żeglarzach i latającej szafie (1987), W państwie podziemnego gnoma. Opowieść baśniowa (1988), Łuk Karakamby (1997), Astrolog Bum i dobry diabeł Tot (1998) oraz Tajemnica zatopionej wyspy i inne baśnie (2000).

Helena Zawistowska Od Wilii po Uklę. Niezapomniany czas letnich wakacji w Wilnie i na Wileńszczyźnie w latach dwudziestych i trzydziestych dwudziestego wieku
wydawnictwo słowo/obraz terytoria, Gdańsk 2011
wyd. I, seria Rzeczy biograficzne, 170 stron, format 162×215 mm, oprawa broszurowa
Cena detaliczna: 36 zł

Fragment:
Wracam po raz trzeci i, mam nadzieję, że ostatni, do drewna. Tu kupowało się dla mnie obręcz. Chłopcy obręczą się nie bawili, chyba bardzo mali. Teraz nieznana jest ta zabawka, zresztą bardzo prosta: drewniana obręcz z łuczywa o szerokości 6–7 cm, średnicy 60–80 cm, pomalowana zwykle na żółto, i dwie pałeczki służące do popychania obręczy i kierowania nią. Najlepiej biegało się z obręczą po długich parkowych alejkach.
Często bywaliśmy w rozległym parku Bernardyńskim usytuowanym malowniczo u stóp Góry Zamkowej w zakolu Wilenki, która niedaleko stąd wpadała do Wilii pod mostem na ulicy Antokolskiej. W parku tym było nieco atrakcji, ale największe w zimie! Cały obszar parku zamieniał się w ślizgawkę. Była doskonale zaprojektowana: szeroka kolista bieżnia dla wszystkich, osobne placyki do jazdy figurowej i wszystko to otaczający tor dla szybkobieżnych panczenistów, szatnia i wypożyczalnia łyżew. Całość oświetlona, ubrana jodełkami i rozbrzmiewająca muzyką z megafonu.
Chłopcy, jeśli już coś toczyli, to po męsku, jakieś koło żelazne, np. fajerkę. No i jo-jo. Szał na jo-jo to wczesne lata trzydzieste. Jest to kółko kształtem przypominające oponę, najczęściej drewniane. Wzdłuż obwodu (bieżnika) znajduje się rowek, a w nim nawinięty sznurek. Trzyma się za koniec sznurka, a poruszając ręką w górę i dół sznurek rozwija się i nawija, a kółko lata w rytm poruszającej go ręki. Teraz można to zrobić z kółka po plastrze lekarskim. Każdy musiał mieć jo-jo, więc i my je kupiliśmy.
Długo trwało to kręcenie się po jarmarku, więc wybaczcie, jeszcze chwila cierpliwości i oto przystępujemy do najważniejszego sprawunku: wybieramy nowy wóz drabiniasty, bo zeszłoroczny jest już za mały i połamany. Wóz jest piękny, polakierowany, koła mają szprychy (również drewniane) oraz metalowe obręcze; z przodu umocowany drążek – dyszel zakończony uchwytem. Kupujemy i ładujemy się z licznymi pakunkami do dorożki. Dla informacji: podróż do domu (około czterech kilometrów) kosztowała półtora do dwóch złotych. Trzeba było umawiać się z dorożkarzem o cenę, zanim się wsiadło.
Zosia i Tadzik też mieli wózek, więc bawiliśmy się razem w konie, przewożąc „towary” i wożąc się wzajemnie, póki się w nim mieściliśmy. A że swój wózek zabraliśmy do Ołony, doskonale mieścił się w nim trzyletni Duduś. I uwielbiał być wożonym, a ja uwielbiałam go wozić, wyobrażając sobie, że jestem koniem. Aha, były i lejce: długi, gruby bawełniany sznur zakończony na obu końcach uchwytami. Zakładało się go na kark i pod ramiona. Jeszcze trzeba było nauczyć Dudusia kierowania koniem i jazda. Bata mu nie dałam… Przewodziłam malcowi też w innych zabawach.
Nasi gospodarze byli bardzo sympatyczni. Pamiętam zwłaszcza panią Kotecką, która nieraz siadywała z nami na ganku, gdy w godzinach popołudniowych jadaliśmy tam podwieczorek. Głównym podwieczorkowym daniem na wsi były zawsze jagody. Świeże, prosto z lasu. A dostarczycielami ich stały się wiejskie dzieci, które dobrze wiedziały, gdzie i kiedy mogą spieniężyć swój trud. Wyglądały tak, jak i w Łoszy – biednie ubrane, bose. (Dziwiłam się, jak można boso chodzić po lesie), ale koszyczki miały schludne, wyłożone liśćmi. Mama sowicie je wynagradzała za wszystko, co przyniosły. A więc w czerwcu pyszne, duże, aromatyczne poziomki. Kto chciał dostawał do nich śmietankę i cukier, ale najlepsze były au naturel. W lipcu czernice (czarne jagody) – wtedy chodziliśmy stale z czarnymi buziami i językami. Potem maliny – te leśne, słodkie. Wtedy lasy rosły jeszcze w sposób naturalny, spontaniczny, więc wszystko i jagody, i grzyby były – jak teraz mądrze się mówi – ekologiczne. Nie znaliśmy tego słowa, wystarczał nam ich wyborny smak i aromat. A w końcu sierpnia borówki.
Ze wszystkich konfitur na świecie najpyszniejsza jest poziomkowa. I tam, na miejscu, mama z Janką od razu je smażyły. Próbowałam to robić jeszcze parę lat temu ze zmęczonych w plastikowych pudełkach poziomek. Szkoda fatygi i pieniędzy. Borówki na cały rok (20–30 litrów) robiło się już w domu, tu za mało było miejsca na taki przemysł.
Lubiłam zaglądać do kuchni i zawsze podziwiałam – wiecie co? Ogromną ilość much – aż szumiało w powietrzu, brzęczało i bzykało, bo dołączały się do chóru pszczoły i osy. Nie przeszkadzały im wysychające lepy, a owady widać nie bardzo przeszkadzały dziewczynom, bo jakoś przyzwyczaiły się pracować w tym tłumie, a nawet zachować dobre samopoczucie: słychać było ich śmiechy i wspólne śpiewanie. Janka w ogóle miała zdolności muzyczne i dobry głos, co będzie bardzo przydatne – trochę później.
Wreszcie przyjeżdżał tatuś i robiło się jeszcze weselej, bo tato nasz lubił i umiał bawić się z dziećmi, a zatem organizować różne imprezy, i przy okazji czegoś nas nauczyć. Tam właśnie nauczył nas pływać, a miał swój sposób. Otóż z pęków naciętych trzcin robiło się pływaki (pływak – to spory pęk mocno związany w kilku miejscach sznurkiem). Dwa pływaki łączyło się jakimś wiązaniem, dość szerokim, ale tak, by odległość między nimi mogła pomieścić korpus danej osoby. To proste urządzenie niezawodnie utrzymywało człowieka, a więc mnie, Jurka czy Zosię, która często przyłączała się do tych lekcji, na wodzie. Każdy z nas miał swój własny zestaw.[/fusion_builder_column][/fusion_builder_row][/fusion_builder_container]

Scroll to Top
Scroll to Top