Metamorfozy MM

(…) MM była marzeniem wielu, zapowiedzią nowej seksualności, jest postacią tragiczną, zwichniętą, rozumianą jako zagubiona, ale odkrywa też rysy femme fatale.

 

Kuba Śwircz – kurator związany z Fundacją Archeologia Fotografii, wykładowca i publicysta, współautor wraz z Kubą Dąbrowskim książki „Amerykanka„. Stały współpracownik 4ki Polskiego Radia. W rozmowie z nami o fenomenie i metamorfozach Marylin Monroe.

 

Jest coś czego jeszcze nie wiemy o Marylin Monroe?

– Marilyn Monroe, jej historia i jej legenda to dwie ciągle przeplatające się kwestie. Za każdym razem doskonale opowiedziane. Dzisiaj coraz częściej staramy się powracać do mitów i legend, wielkich postaci, by karmić zapotrzebowanie współczesnej kultury na sensację i tajemnicę. Ostatnio publikowane pozycje, jak w każdą rocznicę śmierci lub urodzin wielkich ikon, odsłaniają kolejne półcienie, smaczki związane z daną postacią. Przyznam jednak, że nie do końca chcę wiedzieć więcej o MM, jak i o Elvisie, Cobainie, Jacksonie czy Deanie. Ich siła, ciągła obecność w kulturze, polega również na tym, że pewnych tajemnic nie możemy zgłębić. Ta niedostępność również fascynuje.

W czym tkwi sekret, że po latach fotografie Marylin Monroe wzbudzają tyle emocji? Na czym polega ich wyjątkowość?

– Przeglądając „Metamorfozy„, widząc tak różne zdjęcia, tak różną MM mogę chyba tylko powiedzieć, że to charyzma, to ona z nich ciągle bije, sprawia, że ciągle zajmuje oczy. I chyba trzeba się zgodzić z Laszlo Willingerem, który mówił, że Marilyn Monroe przed obiektywem stawała się kimś innym, dostawała błysku. Poza kadrem znów stawała się Normą Jean. Bardziej zwyczajną kobietą. Choć oczywiście, zdjęcia, filmy, jej biografia potwierdzają, że trudno nazwać ją takową.

Może to po prostu rozbuchany marketing i świetny biznes?

– Tworzenie ikon, zwłaszcza w złotych czasach Hollywood, czasach kontraktów gwiazdorskich było rzeczywiście prostym sposobem na sukces. Ale na dłuższą metę utrzymanie takiej postaci /marionetki było niemożliwe. To, że MM zadziałała, pociągała i lśniła, zawdzięcza również, a może przede wszystkim temu, co w sobie miała. Potrafiła się zmieniać sama i z pomocą innych, jak mało kto. I to właśnie potwierdzają jej fotografie. Ten niezwykły wynalazek, pozwala przecież na ciągłe odgrywanie ról, bycie kimś innym. Jednakże, by zrobić to dobrze, by zagrać, tak by odbiorca nie miał poczucia przeszarżowania, sztuczności, czy po prostu kuriozalnego fałszu, trzeba wiele włożyć od siebie, i ona tym swoim elektryzującym wzrokiem, elastycznym ciałem, potrafiła to osiągnąć.

Czy z ikonami można prowadzić dialog, analizować konteksty, doszukiwać się drugiego dna? Czy pozostaje nam, tylko podziwiać?

– Oczywiście, że możemy i nawiązujemy dialog, inaczej nie byłyby tak stale obecne w kulturze. Te popkulturowe ikony, właśnie jak MM pociągają, fascynują, są poddawane ciągłej analizie ponieważ archetypizują różnego rodzaju potrzeby, pragnienia społeczeństwa, są takim pryzmatem, skalą. I tak MM była marzeniem wielu, zapowiedzią nowej seksualności, jest postacią tragiczną, zwichniętą, rozumianą jako zagubiona, ale odkrywa też rysy femme fatale. Pokazuje siłę pożądania, której poddaje się nawet jak wiemy polityka. A wreszcie jest spełnieniem snów o sławie, trochę takim, o wiele pełniejszym, bogatszym przykładem na wczesną Tap Madel, która ze zwyczajnej dziewczyny staje się kochana przez miliony gwiazdą. Bez dialogu, nowych kontekstów, powtarzania jej gestów, nie byłoby szansy na zachowanie jej jako żywej postaci kultury. Zresztą, ciągle na przykład kino szuka nowej Marilyn. W każdej epoce. Ostatnio przypomniałem sobie film „Cool World” z 1992 roku z Kim Basinger, pół animowany, pół fabularny – i ona znów tam była – w postaci animowanej Basinger. Teraz odgrywają ją co jakiś czas inne gwiazdy, jak choćby Lady Gaga. A ona sama przecież nawiązywała stworzonym wizerunkiem ponętnej blondynki do Jean Harlow.

MM miała swojego ulubionego fotografa? Byli tacy, którzy nie chcieli jej przed obiektywem?

– Trudno wskazać jednego wybranego fotografa, pracowała z wieloma. Olbrzymie znaczenie miały jej pierwsze zdjęcia Joseph Jasgur, które pozwoliły ją zauważyć. Ważne są lata fotograficznej przyjaźni z Eve Arnold, związaną ze słynną agencją „Magnum”. Warto zwrócić tu uwagę, na fakt, że tym razem MM stawała przed obiektywem kobiety. Nie można też zapomnieć, o bardziej osobistych, odkrywających zdjęciach Douglasa Kirklanda. A to, co zrobił Warhol, by ją uwiecznić świadczy o jej uwielbieniu wśród parających się fotografią.

Znamy wielkie nazwiska fotografów, które przeszły do historii i stały się nieśmiertelne. W przypadku fotografii MM autor ma chyba mniejsze znaczenie. Co musi się wydarzyć, jaka chemia musi zadziałać, by fotografia stała się współczesną relikwią, a fotografowany obiekt tak silnie przemawiał?

– Wydaje mi się, że nie ma jednej recepty. Zdjęcia MM są tak dobre, te z „Metamorfoz” stanowią wybór szeroki, pokazujący jej zmiany wizerunku, zachowań, a także stylów, ponieważ ona za każdym razem świetnie się w tym odnajdywała. Ale nie sposób powiedzieć, że fotograf nie miał tu nic do powiedzenia, w końcu to on wyciągał z niej ten magnetyzm, a efekty tych spotkań ciągle zaprzątają nam głowy. Jej wielkim talentem, co wspomina na przykład George Hurrell, była umiejętność podniecenia wszystkich, jednym gestem, zrzucenia płaszcza. Fotograf pracujący z taką osobą musi umieć ograć ten talent, sprawić, by ta moc, jaką podkreślał choćby Warhol, wychodziła właśnie na zdjęciach. I z jednej i drugiej strony musiało być więc zaufanie.

Co jakiś czas na aukcjach pojawiają się niepublikowane zdjęcia Marylin osiągając zawrotne sumy. To często prywatne kadry z życia aktorki. Są cenniejsze tylko ze względu na swój sensacyjny kontekst? Może zdradzają więcej od sesji pozowanych?

– Ich wartość w dużym stopniu opiera się na sentymencie. Kolekcjonowanie w ogóle ma wiele wspólnego z emocjami, często z bardzo silnymi potrzebami, wspomnieniami i pragnieniami. Posiadanie unikatowych zdjęć, unikalnej postaci, z unikalnych sytuacji jej życia zawsze będzie gratką dla wielbicieli i tych będących poważnymi kolekcjonerami i tych będących po prostu bogatymi fanami. Za każdym razem wartość pracy podbija mocne bicie serca, zapewne w przypadku bogatych fanów jeszcze mocniejsze.

Była już nagość i śmierć na okładkach gazet. Wydaje się, że nic nas już nie zaskoczy, nie zadziwi…Może stąd ten sentyment do starych fotografii?

– Obecnie w ogóle jesteśmy skłonni chyba bardziej poddawać się temu sentymentowi. Od kilku lat nasila się moda na retro, szyk z minionych epok powraca na ulice, wszyscy chcemy być bardziej analogowi niż cyfrowi. Marilyn jest jedną z silnych postaci tamtej epoki, ciągle zawraca więc w głowie. Stare zdjęcia, nieważne już czy znanych osób, czy nie, mają w sobie coś specjalnego. Pamiętam, jak kiedyś usłyszałem od fotografa starszej daty, że dziś to on prawie nie może już robić zdjęć przechodniom, bo po prostu źle wyglądają, za dużo kolorów, za dużo bałaganu. Trudno ocenić słuszność tej tezy, natomiast pewne jest, że pięknych przedmiotów było wiele, tak jak kostiumów czy postaci i fajnie jest z tym poflirtować. A na okładkach były i będą mocne zdjęcia, ponieważ to sprzedaje pierwszą stronę często. Musi bić po oczach. Marilyn po nich świeciła. To duża różnica.

Malarstwo umarło, bo narodziła się fotografia?

Malarstwo ma się świetnie, jest na pewno lepiej traktowane niż walcząca z demokratyzacją fotografia. Fotografia je na pewno wspomogła, ale i vice versa. Można wręcz powiedzieć, że jest to po prostu stały dialog, który ma zmienną dynamikę, ale koniec końców na razie i malarstwo i fotografia żyją i oddychają.

rozmawiał: Robert Gruszczyński

Scroll to Top
Scroll to Top