Paryski spadek – fragment powieści

Rozdział 7.

Jaskrawy promyk słońca wpadł przez niedomkniętą żaluzję. Spojrzałam na zegarek. Dopiero ósma czterdzieści, a ja czułam się jak nowo narodzona. O tej samej porze w Polsce byłabym jak zużyty kapeć, nienadający się nawet do recyklingu. Wstałam i z radością wyjrzałam przez okno, z którego (oczywiście po bardzo niebezpiecznym wychyleniu się nad parapetem) ujrzałam lekko zamgloną sylwetkę wieży Eiffla. Czyli jestem tam, gdzie trzeba.
Magnifique!
Z oddali dochodziły typowo paryskie odgłosy: szum pojazdów na niedalekich arteriach, klaksony aut, dźwięk wystawianych stolików w okolicznych kawiarenkach… Ale także te najbliższe, pochodzące z hotelu – spłukiwanej wody w sąsiednich łazienkach i krzątających się na korytarzu pokojówek.
Pokojówki? No tak, przecież mieszkam w hotelu. Kiedyś sama byłam paryską pokojówką. Czy ja też budziłam ludzi nad ranem?
Chyba jednak nie tak brutalnie.

Usłyszałam pukanie do mojego tak zwanego apartamentu. Otworzyłam drzwi i ujrzałam pucołowatą czarną dziewczynę ze stertą pościeli na rękach.
– Czy mam posprzątać teraz, czy później? – spytała, ale ja jeszcze na dobre się nie przebudziłam, aby podejmować tak ważne decyzje. Czy pokojówka nie powinna zaczekać, aż opuszczę pokój? Przecież my z Ewką tak właśnie pracowałyśmy cztery lata temu w hotelu Sheraton. Powoli docierało do mnie to i owo. Tamten był czterogwiazdkowy, a ten ma zaledwie dwie gwiazdki. Może w dwugwiazdkowym hotelu pokojówka ma prawo dyktować gościom warunki?
– Właściwie… Może pani wejść teraz. – I tak zamierzałam już wstać, bo dzień zapowiadał się pięknie.
Dziewczyna bez słowa zajęła się ściąganiem pościeli z mojego jeszcze ciepłego łóżka. Miała na sobie biały fartuszek ze śmiesznymi falbankami. My z Ewką zasuwałyśmy w jeszcze śmieszniejszych, bo różowych. Spojrzałam uważniej. Pokojówka wydała mi się znajoma.
– Przepraszam… Czy mogę spytać, jak ma pani na imię?
– Clementine – odparła, rzucając zużytą pościel na podłogę. Coś mnie tknęło.
– A czy pani nie zna przypadkiem pana Mariana? Albo Sabine? Takiego artysty z Montmartre i jego żony…
Dziewczyna wyprostowała się i zmierzyła mnie niezbyt miłym spojrzeniem.
– A co?
– Bo mam wrażenie, że już panią gdzieś spotkałam…
– No owszem, znam ich. Pracowałam u nich kilka lat. I co z tego? – Naburmuszyła się i zaczęła powlekać moją pościel w świeżutkie powłoczki.
– Bo ja panią pamiętam… – powiedziałam łagodnie. – To pani robiła te superkolacyjki, a ja z moją przyjaciółką… Nie pamięta nas pani?
Clementine przystanęła jak wryta.
– Pani Agnieszka? I pani Ewka?
– Tak! To właśnie ja. Ewki, niestety, nie ma w Paryżu. Ale to ja! Więc pani mnie pamięta?
– Bien sûr! Oczywiście! – Oczy dziewczyny pojaśniały. – Pamiętam doskonale.
Poczułam się mile zachęcona do dalszej konwersacji. Nie tylko dlatego, że Clementine była cztery lata temu pomocą domową Mariana i jego żony, ale głównie ze zwykłej solidarności z inną… pokojówką.
– Nie pracujesz już u Mariana? – spytałam bez sensu. Bo widać było przecież, że nie. Clementine poklepywała świeżo pościeloną poduszeczkę, jakby formowała ciasto na pizzę.
– Nie.
Hm… Tajemnice. Jednak już po chwili dziewczyna zaczęła opowiadać, nie przerywając pracy.
– To było tuż po tym, jak pan Marian i jego żona się ponownie zeszli. No wie pani… Po tej całej rozłące z powodu…
Wiedziałam aż za dobrze. Sabine miała romans z projektantem mody, a ja, na życzenie jej córki Nicole, poderwałam tego zarozumialca, aby jej matka oprzytomniała. Po jakimś czasie Marian wrócił do żony, cała afera poszła w niepamięć, a Clementine podawała nam kolację na cześć pogodzonych małżonków.
– Ale, potem, jak już panienki wyjechały z Paryża, moi pracodawcy zaczęli się kłócić. To było straszne! Poszły w ruch nawet talerze! Któregoś dnia pani Sabine tak na mnie nawrzeszczała, choć chyba niczego złego nie zrobiłam, że nie wytrzymałam i walnęłam o podłogę jej ukochaną wazą do zupy z serwisu Rosenthala. Więc wylała mnie natychmiast, choć pan Marian mnie bronił i twierdził, że ten parszywy serwis jest mniej wart niż moje referencje. No i pożarli się na całego, a ja wybiegłam z domu. Nawet nie zabrałam swoich rzeczy. Do dziś nie wiem, co się stało ze zdjęciami moich rodziców. Wszystko tam zostało. – Clementine przysiadła na skraju mojego łóżka, całkowicie rozbrojona. Ja też kiedyś padłam ze zmęczenia na łóżku gościa, a tego się nie wybacza żadnej pokojówce. Ale jak mogłam nie współczuć tej biednej Clementine? Usiadłam obok.
– Clementine? Wiesz co? Mam pomysł. Odzyskamy te zdjęcia.
Podniosła na mnie załzawione oczy i chyba w tym momencie zaistniało między nami ciche porozumienie dusz.

Śniadanko w hotelowej kafeterii na poziomie minus jeden było całkiem niezłe. Tosty, jajko na miękko, sok pomarańczowy, herbata i kawa do wyboru oraz te cudowne francuskie croissanty, które z samym masłem są dla podniebienia tym, co najbardziej wymyślny afrodyzjak dla… Hm.
Wykąpana, pełna dobrych myśli, ubrana w najlepsze spodnie i białą bluzeczkę z peweksu wyszłam o dziesiątej trzydzieści z hotelu Utrillo na rozgrzaną czerwcowym słońcem uliczkę. Udobruchana Clementine posłała mi łóżko, pozbierała śmieci i przeprosiła za nieopanowany potok żalu. Uspokoiłam ją, że rozumiem, bo sama nie raz bywałam w podobnej sytuacji. Co nieco razem z Ewką w tym Paryżu przeżyłyśmy.
Oj, potrafiłam sobie wyobrazić Sabine w roli złośnicy. Tylko, pytałam samą siebie, mijając obdrapane auta zaparkowane niemal na styk, czy mam prawo się w to wszystko mieszać?

Nad miastem unosiły się charakterystyczne przedpołudniowe zapachy kawy i serwowanych o tej porze potraw, a ja zmierzałam dobrze mi znanymi uliczkami prosto do domu mojego najlepszego paryskiego przyjaciela.
Konsjerżka otworzyła mi drzwi, nawet nie pytając kto i do kogo. Jej czujność za dnia była zerowa. Klatka schodowa przywołała wiele wspomnień. Choćby to ostatnie, jak z Ewką wchodziłyśmy do Mariana i Sabine w naszych wieczorowych sukienkach, na przyjęcie zorganizowane na cześć na nowo połączonej pary małżeńskiej. Byli tam goście z tak zwanych wyższych sfer i wiele blichtru. Do stołu podawała Clementine. Wtedy prawie jej nie dostrzegałam.
Wdrapałam się na czwarte piętro i zadzwoniłam do drzwi. Nikt nie zareagował. Odczekałam jeszcze chwilę. Pewnie przyszłam nie w porę. I nagle drzwi się uchyliły. Za nimi stał starszy pan z gęstym zarostem. Chyba mnie nie poznał. Miałam teraz inną fryzurę i byłam o całe cztery lata starsza.
– Marian? To ja, Aga – powiedziałam nieśmiało.
– Aga? Oh, mon Dieu! – krzyknął i natychmiast wciągnął mnie do środka. – A już myślałem, że nigdy nie przyjedziesz!

Kiedy Marian ciągnął mnie za rękę w kierunku salonu, owładnęło mną przedziwne déjà vu. Na ścianach wisiały te same obrazy, na podłodze leżał ten sam dywan, a w salonie spostrzegłam ten sam, co przed czterema laty, stół z grubego, matowego szkła.
Marian wskazał mi krzesło i sam usiadł naprzeciwko.
– Aga… Tak się cieszę, że przyjechałaś.
Patrzył na mnie i zapewne oceniał. Czy się zmieniłam po tych kilku latach, czy zmądrzałam albo wydoroś­lałam.
– Pięknie wyglądasz – rzekł w końcu.
– Ty też niczego sobie… – odpowiedziałam niezbyt szczerze. Wcale nie wyglądał dobrze. Postarzał się, posmutniał; jakby coś go zżerało od środka. Bałam się spytać, czy układa mu się z Sabine.
– A co u twojej przyjaciółki? – spytał, jakby uprzedzając mnie, abym nie zadawała mu zbyt osobistych pytań.
– Ewka jest w Stanach… Wyjechała tuż po skończeniu studiów i robi karierę jako designerka. Zajmuje się malarstwem iluzyjnym. No wiesz, maluje ściany w domach i biurach tak, żeby powstało złudzenie całkiem innej przestrzeni…
Marian westchnął.
– Wiedziałem, że to zdolna bestia… Obie jesteście zdolne. A ty? Co robisz?
– Ja… No cóż… Pracuję w Polsce. Po dyplomie zatrudnili mnie na uczelni, więc uczę, udając, że wiem coś więcej niż moi studenci czwartego roku. Ale tak naprawdę to jestem jeszcze zielona i cała ta praca to jakaś wielka pomyłka. Nie czuję się dobrze w roli belfra. Nie wiem… Może powinnam poszukać czegoś innego? Przy każdej okazji robię zlecone projekty. No i mieszkam w nowym domu. Takim bloku, co dopiero go pobudowano…
– Masz narzeczonego? – Marian miał prawo zadawać nawet najbardziej intymne pytania. W końcu był naszym „paryskim tatusiem”, kiedy klepałyśmy biedę. To on się nami zaopiekował, zorganizował darmowe mieszkanie, a w każdym momencie, gdy wpadałyśmy w kolejne tarapaty, pomagał nam, jak tylko mógł.
– Hm… No jest taki facet… – zaczęłam nieśmiało. – Ale nie wiem, czy to ten właściwy.
Po twarzy Mariana przemknął delikatny uśmiech.
– Co? – zapytałam.
– A co z twoim Marco? – zapytał wprost.
No tak! Wiedziałam, że mi wypomni! Marco zawrócił mi w głowie cztery lata temu. Ale nie pisał od dwóch. Nagle jakby przestał istnieć, a nieobecni nie mają racji. Trudno było mi na bazie samego, choćby najpiękniejszego, wspomnienia, budować swoją przyszłość w peerelowskiej komunie. Więc znalazłam kogoś, kto był, podobnie jak ja, do niej przyzwyczajony, kto też umiał z nią żyć.
– Marco nie odezwał się od dwóch lat – wyjaśniłam.
Marian pokiwał głową.
– Z tego, co wiem, od dawna nie ma go na placu… I nie mam pojęcia, co się z nim dzieje. Może wyjechał? – Wcale o to nie pytałam, a jednak poczułam w sercu lekkie ukłucie. Więc Marco nie ma w Paryżu. Bez sensu go wypatrywałam…
Marian czytał w moich myślach.
– Jak zechcesz, to go znajdę, Aguś…
– Nie ma powodu – odparłam. – Przyjechałam, żeby uporządkować sprawy po Napoleonie. A inne… No wiesz. Inne nie są już istotne.
– Niewiarygodne! – Z zamyślenia wyrwał mnie dochodzący z góry okrzyk. Ze schodów dwupoziomowego apartamentu, ubrana w długą, kolorową sukienkę, schodziła Sabine. Jej ognistorude włosy sprawiały, że mieszkanie wydawało się płonąć.
Przyśpieszyła i przywitała mnie uściskiem.
– Witaj Aga! A gdzie Ewka? – No cóż, wszystkim po kolei musiałam jakoś wyjaśnić jej nieobecność.
– Bonjour Sabine! Ewka jest w Ameryce i na razie nie może przyjechać.
– W Ameryce? No proszę! Nasze polskie przyjaciółki w kółko nas czymś zaskakują. A ty, Marian, zamiast tak stać, idź, otwórz jedną z tych butelek dobrego wina. Przecież musimy jakoś uczcić nasze spotkanie!
Sabine gestem zaprosiła mnie do stołu. Marian posłusznie poszedł po wino. Usiadłam przy ogromnym stole z grubego matowego szkła i od razu przypomniałam sobie przedziwną kolację na cześć połączenia zwaśnionej pary, kiedy obie z Ewką, wystrojone w wieczorowe kiecki, byłyśmy świadkami tragifarsy kołtuńskiej rodem z Moliera. Przy tym samym stole siedzieli państwo de Laroche, którym Ewka dała wykład na temat panującej w Polsce komuny. Nigdy nie zapomnę wyrazu ich twarzy, kiedy opowiadała, jak to sprytnie Polacy radzą sobie z brakiem mięsa albo jak zdobywają benzynę do aut. Spotkanie omal nie skończyło się totalnym skandalem towarzyskim, jednak Marian odciągnął nas w porę od stołu, aby pokazać nam przepiękne, pełne gwiazd niebo nad Sacré Cœur.
Wciąż czułam nad sobą tamten ciepły oddech Marco, kiedy wyszedł na balkon i objął mnie w pasie…
– No więc, co nowego w Polsce? – Sabine wyrwała mnie z zamyślenia. Wyglądała niczego sobie, nadal piękna i zadbana. I chyba wciąż rządziła w tym domu. Tak jak wtedy.
– W naszym kraju dzieje się bardzo dużo! – zaczęłam. Właściwie nie miałam pojęcia, jak opowiedzieć tej wytwornej kobiecie o przemianach w Polsce, skoro nawet nie wiedziała, gdzie leży moje miasto. Cztery lata temu musiałam jej wyjaśniać, że nie na wschodzie, a na zachodzie kraju.
– Coś tam słyszałam o jakiejś… Solidarności, czy jakoś tak?
– Solidarności. Dobrze pani słyszała.
– Sabine, nie czytasz gazet? – Za naszymi plecami pojawił się Marian z butelką wina i korkociągiem. – Przecież to ogromny związek zawodowy! Solidarność z Lechem Wałęsą na czele! Polska przechodzi ogromne zmiany i za chwilę będzie wolnym krajem!
– To chyba dobrze? – zapytała Sabine. – Będziesz mógł wreszcie pojechać do tego twojego Gdańska?
– Jak Bóg da, pojadę.
(…)

Dodaj komentarz

Scroll to Top
Scroll to Top