Mój (stracony) tydzień z Marylin

Przy okazji okrągłej rocznicy postanowiłam obejrzeć w końcu film „Mój tydzień z Marylin„. Dopiero teraz, bo nie lubię sobie burzyć moich wyobrażeń o Ikonach. Nieważne, mody, stylu, kina, sztuki, dyplomacji, a przeróżne biografie i autobiografie jeśli już nie burzą wizerunku, to często przestawiają zbyt wiele klocków. Nie inaczej było i tym razem, i lepiej bym zrobiła, gdybym sobie ten film podarowała.

Bo jeżeli ten film jest „na faktach„, to Marylin Monroe była wyjątkowo nudną, raczej brzydką, a przynajmniej mocno przeciętną kobietą, rozkapryszoną kokietką i kompletnym beztalenciem! Michelle Williams, grająca Marylin, bardziej przypomina wyszczotkowaną przed pójściem na rzeź blado-różową świnkę, niż „ikonę seksu i blichtru Hollywood„, a jeśli to ma być „niezwykły tydzień, za który większość oddałaby całe życie” to ja Panom współczuję (bo podobno to Panowie szaleją zarówno za Marylin, jak i za Michelle, tak?)

Przez ponad półtorej godziny z ekranu wieje nudą, Michelle/Marylin na przemian płacze, histeryzuje, myli tekst, kręci duble i rzuca się w czyjeś (męskie) ramiona. Z twarzy Eddie Redmayne’a (asystent reżysera Colin) nie schodzi uśmieszek wiecznie zadowolonego z siebie, bo nieświadomego niczego wiejskiego… przygłupa, zaś Dougray Scott (dramaturg Arthur Miller, mąż Marylin Monroe), jak na prawdziwego, czyli niewiele znaczącego intelektualistę przystało, na ekranie pojawia się rzadko i równie rzadko odzywa.

Jedyne jasne punkty tej porażki filmowej to stara gwardia – Judi Dench i Kenneth Branagh. To są Aktorzy przez duże A i prawdziwe gwiazdy, nie tylko tej szmirowatej produkcji.

Ciężko mi cokolwiek pozytywnego dopisać. Podobnie, jak ciężko było dotrwać do końcowych napisów. Bo jeżeli nawet ten film jest „na faktach”, to ja – jako fanka MM – takich faktów nie przyjmuję do wiadomości.

The End.

p.s. cytaty pochodzą z opisu dystrybutora.

Ula Nawrat

Zobacz również: Marylin Monroe w serwisie ModaiJa.Pl

Scroll to Top
Scroll to Top